Że jestem mnichem to wiadomo: nie
imprezuje, stosuje pewną dietę, nie pije, nie palę itd itd... a, że niepokorny
to dopiero od 23 kwietnia. Jadąc do Szczawnicy próbowałem się specjalnie nie
stresować przed startem, szczególnie w pociągu: przez 2 godziny rozwiązywałem
sudoku i czytałem bardzo fajny artykuł o
mistycznej strony biegów ultra (to był jakiś azjatycki portal po angielsku,
nazwy niestety nie pamiętam). Temat jest dla mnie wyjątkowo ciekawy bo od kilku
tygodni się zastanawiałem „o czym ja mogę myśleć podczas takiego długiego
biegu?”. Nie ukrywam, że psychiczna strona zawsze była moim słabym punktem.
Nie wiem dlaczego, ale każdy bieg
u mnie jest związany z piosenką która...mi się nie podoba! Powiedziałbym nawet,
że ta piosenka którą mam w głowie od
pierwszego do ostatniego kilometra mnie męczy i denerwuje! Każdy bieg, to inna
piosenka i NIGDY to nie piosenka którą lubię...do cholery, co to ma być??Dlaczego?
To jest jak być fanem AC/DC i śpiewać „Baby one more time”!!!
Pewny biegacz, bohater tego artykułu,
rozmawiając w Azji z mnichem powiedział mu że kiedy trenuje widzi gdzieś tam
daleko w niebie samolot...że ten samolot go denerwuje i że chciałby go nie
zauważać. Mnich słuchał uważnie i pytał : ”czy możesz coś zrobić, żeby ten
samolot nie latał?” – „Nie” odpowiedział biegacz. „Dokładnie, nic nie możesz
zrobić, nie masz na to wpływu, niech sobie lata. Ważne tylko żebyś nie budował
lotniska”.
Tak jak bohater tej historii
(który potem już nie patrzył na żaden samolot) mi się udało usunąć z głowy tą
denerwującą melodię myśląc o słowach tego mnicha. Ta perspektywa to jeden z
elementów, które mi pomogły dotrzeć do mety mimo problemów ze skurczami przez
67 km. Tak, dużo km, i wyobraźcie sobie że z bólu musiałem leżeć na ziemi za
każdym razem (7 w sumie). Dlaczego tak? Nie wiem. Może dieta nieodpowiednia, może
treningi za mało adresowane pod ultra, może brak doświadczenia i nieznajomość
własnego ciała...nieważne. Coś trzeba było robić, bo o wycofaniu nie było mowy,
nie po to tyle trenowałem.
Zaczęła się więc seria pewnych
trików.
Zacząłem z następującą techniką:
ja biegam i boli, ale osoby które kibicują są uśmiechnięte, robią sobie
zdjęcia, bawią się, one żadnego bólu nie czują. Próbowałem stosować technikę
taką, że jestem kibicem i patrzę na siebie kiedy biegam. Z tej perspektywy
widziałem siebie, biegacz który wolnym krokiem napierał do przodu. Widziałem
buffa, moje buty, moją minę, to byłem ja ale...bez bólu. Ćwiczyłem ostatnio
taką technikę i mimo, że łatwa nie jest i nie działa przez 12 godzin, mogę śmiało
powiedzieć, że w moim najgorszym momencie ( od podbiegu na Niemcową do Gromadzkiej)
udało mi się przetrwać mimo słowa organizatora z dnia poprzedniego które mi
krążyły po głowie: ”Najwięcej osób decyduje się wycofać na 44 km, tam gdzie
przepak”.
Kolejna technika, albo lepiej,
gra którą stosowałem żeby o czymś myśleć i jakoś się bawić mimo skurczów to
była „marka butów”. Chodzi o to żeby próbować zgadywać czy biegacz który nas
mija lub który mijamy ma buty danej firmy. „Następny biegacz na trasie zakładam,
że nosi Brooksy” – i tak dalej.
Dla odmiany zacząłem się bawić
„numerami startowymi” :” zakładam, że następny biegacz ma numer startowy
parzysty” itd itd itd.....
Nie ukrywam, że same gry
prawdopodobnie by nie działały gdybym nie stosował podstawową technikę strategiczną,
mianowicie dzielenie trasy w kawałkach. U mnie to działa w bardzo prosty sposób:
od punktu odżywczego do następnego, w tym przypadku w kawałkach po około 20 km.
Jeśli mamy kryzys wiadomo, że inaczej brzmi :”jeszcze 4 km i napiję się czegoś”,
a „oh kurde, jeszcze 50 km a już umieram”.
Ostatnie 10 km po płaskim, tak
zwana przez organizatorów „próba charakteru” specjalnie mnie męczyła, ale jak
często bywa w biegach ultra, zawsze jest z kim gadać. Uczyłem się jeszcze jedno:
NIGDY nie pytać turystów ile km do mety!Odpowiedzi mogą rozwalić system! Mając
niecałe 2 km do mety słyszałem od bardzo poważnej Pani „mmmm jakieś 8 km”, od
drugiej że 5, od kolejnej, że już jestem ale ja nic nie widzę.... Myślałem, że
skoczę do Donajca lub kradnę rower J
nigdy nie zazdrościłem tak bardzo kiedy ktoś jeździł rowerem, tak lekko z górki
trzeba by było pedałować tylko minimalnie, bez trudu, i Szczawnica by była od razu
za rogiem...
Jednak zbliżając się do mety, słysząc głos speakera i
patrząc na tłumy biegaczy z innych biegów bardzo szybko się zapomina o
wszystkim, co bolesne i negatywne, pozostaje tylko czas na dumę
i..na zimne piwo :)
Super! Gratulacje! Masz moc! A tekst bardzo fajny. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziekuje Ci bardzo!!Nie wiesz jak bardzo jest mi miło jeśli to co pisze sie podoba :)))) Dzieki!!!!
Usuń